Wercman dał mu pieniądze. Matka w kostiumie i kapeluszu położyła się zaraz na kanapie, przyłożyła rękę do serca i zawołała Kamila:
— Chodź tutaj, do mamusi! Czy widziałeś ojca?
Wercman usiadł i z miną idioty przyglądał się tej parze. Kamil mówił, drżącym i pokornym głosem, skręcając róg marynarki:
— Nie, nie poszedłem na górę, bo mi się zrobiło żal chorej mamusi, już nigdy tego nie zrobię.
Binokle Wercmana świeciły szatańsko.
— No widzisz — rzuciła matka w jego stronę — dziecko zrobiło to przez głupotę, chciało mieć pewnie jaką zabawkę, czy tak?
— Tak — odpowiedział Kamil — i poszedł do kuchni, bo zrobiło mu się mdło od tej nikczemności, tak ohydnie zdradził ojca.
I w tej chwili poznał, że życie jego jest tak marne, i że chyba zawsze będzie musiał kłamać; wszystko się składa na to, żeby łgał podle. I cała sprawa poszła w niepamięć, tylko Wercman narzekał na wydatek w związku z przywołaniem ślusarza i wstyd wobec całej kamienicy.
Matka hałaśliwie szykowała się do wyjazdu. Wercman miał zostać. Kamil był podniecony perspektywą wolności, tam, na wsi.
— Nie bierz ze sobą żadnych gratów, wszystko będziesz przecież miała u matki, powiedział Wercman. Weź kilka sukienek i koniec, wrócisz przecież za dwa miesiące.
Matka zgodziła się niechętnie, chciała mieć swoje go-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.