spodarstwo. Poszli we dwoje do lekarza; matka wyszła i Wercman został chwilę u niego.
— Nic ci nie jest, szczyty trochę zajęte, przejdzie ci to na wsi. — Głos jego brzmiał fałszywie.
Mieli jechać w sobotę, w południe. Ostatniej nocy Kamil nie mógł spać z wrażenia. Tylu przyjaciół oczekuje go: i Janek, syn aptekarza, i Roman, głupi Roman, najcelniej ciskający kamieniami. Dwa lata ich nie widział. Wolność, wolność, kąpiele na Suchowiźnie, słońce, łąki, las, Wercman daleko, matki Kamil nie będzie słuchał, napewno każe mu wysiadywać w domu, jak zwykle. Najróżniejsze obrazy i projekty przewijały się w głowie Kamila. W piątek popołudniu przyszła ciotka Zosia.
— Anka, jakaś to szczęśliwa. Jedziesz do babki, do Stanisławowa, i powiedz, i jabym tam była, gdyby nie Janek, wstyd się pokazać. Nagle ciotka Zosia zrobiła się bardzo poważna. „Wyjdź“, powiedziała do Kamila. „Ach, nie ma mowy, nie wychodzę nigdzie, muszę pakować swoje rzeczy“. Ciotka Zosia roześmiała się na chwilę.
— Fiu, myślałby kto, że Bóg wie jakie kufry. — Podeszła do matki i zaczęła mówić smutnym tonem: — Wyobraź sobie, że Janek ma dziwkę. Wiem napewno, jedna manikurzystka, mieszka w tym samym domu co i on, na Polnej.
Kamil patrzył na ciotkę Zosię i był pewny, że nie będzie płakała, nigdy nie widział ciotki Zosi płaczącej.
— Rzadko kiedy teraz przychodzi do mnie i zabrał ten swój aparat od wódki. Boi się niby, rewizji się boi. No i powiedz, co ja mam teraz zrobić?!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.