nadejściem zmierzchu i nocy, budził w Kamilu jakieś liryczne, niejasne odczuwania, z których wypruła go atmosfera miasta. Robiło się chłodno i od chłopa na przedzie wiało machorką. Matka kiwała się, sennie zapatrzona w zad koński. Minęli kilka wsi z żółtymi światełkami w oknach chałup. Ukazały się zabudowania, słychać było głosy ludzkie, żaby już rechotały. Furmanka zatrzymała się przed drewnianym budynkiem na środku rynku. Nad drzwiami wisiały miedziane talerze. Zleźli i na ścierpniętych nogach weszli do przesiąkniętego zapachem wody kolońskiej pokoju. Żałośnie zajęczał dzwonek. W pobliżu ktoś grał na skrzypcach: „Pożalej ty mienia“. Kamil otworzył gwałtownie drzwi od drugiego pokoju. Przy otwartym oknie stał wuj Leon. W mroku odcinała się jego sylwetka ze skrzypcami.
— Kto tam? — zawołał jak obudzony. O, Anka przyjechała, czekajcie, zaraz. — Wspiął się na palcach do półeczki przytwierdzonej gdzieś pod sufitem, zdjął futerał i układał w nim skrzypce, mrucząc: — Przyjechaliście, co, hoho, na lato, co? No, dobrze, zaraz, zaraz, o, już. Jak się masz, Anka. Dlaczegoś listu nie przysłała? A to się babka ucieszy, karmi teraz świniaki, razem z Lutką, są w chlewie. Czekajcie, nie zapalimy światła, to się zdziwią. Kamil, jaki wielki chłop, pewnie już nie długo do wojska, do legionów, co? Cicho, cicho...nastraszymy babkę.
Taki był wuj Leon, zawsze skory do żartów. Był bliźniakiem ciotki Zosi, stary kawaler, łysiał już. Wielki, barczysty o miękkiej twarzy, ze słabym zarostem. Wuj Leon był dziobaty, tak samo jak i ciotka Stasia. Objął
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.