mila, ale nie dopuściłam do tego. Teraz go aresztowali za coś tam. Nawet go nie widziałam.
— No widzisz. Narobiłaś ty bigosu w rodzinie z tym Andrzejem, a na dobitkę Bóg cię pokarał tym... ach, a przecież chowałam was surowo i uczciwie, już takie miałyście natury, i nie wiem po kim, bo ojciec był szlachetnym człowiekiem, a ja też unikałam grzechu przez całe życie. I tylko dziewczęta, bo chłopcy... masz, Lolek, pracuje, oszczędny... Kazik na dużym stanowisku, no, jedna Lutka... Stasia też tam podobno źle się prowadzi. A gdybym tu nie znalazła oparcia, to też nie wiem coby ze mną było, może na żebraninę przyszłoby pójść...
— Uchh, matka już zaczyna swoje tyrady — wrzasnął wuj Leon. — Ledwie przyjechali, to już im matka truje życie. Lutka, szykuj kolację i koniec! Kamil, ile jest sześć razy osiemnaście? Prędko, prędko!... Ale, Anka! A co słychać z Jankiem?
Matka bezradnie opuściła ręce i oparła się o ścianę z miną męczennicy. Była bardzo znużona. Wyrzuciła przez zęby:
— Już sobie znalazł jakąś manikurzystkę, żyje z nią. Nie mieszka z Zochą. Była u mnie przed wyjazdem i powiedziała mi to.
— O, masz! to są moje tyrady. I co ona teraz będzie robiła, z dwojgiem dzieci, jeszcze gotowa nam tu na kark zjechać.
— Akurat! Jużem się rozpędził, wypłaciłem Janka co do feniga. — Ostatnie słowa babki zepsuły mu humor. Przysiadł w oknie i nerwowo poruszał nogą.
— Sto osiem wuju... wuju! — Kamil szarpał wuja Leona za nogę. — Sto osiem, wujku, wujeczku!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.