szeni spodenek wygniecionego papierosa, ale zaraz obejrzał się lękliwie i ukrył go w dłoni. — Ty nie kurzysz? zapytał.
— Nie, nie mam smaku. Nie lubię. Zapałki, zaraz, nie, nie mam.
Pobiegli zgodnie na środek rynku. Stał tu budynek szkolny, obok rosły drzewa morwowe. Słońce prażyło. Z daleka błyszczały talerze zakładu wuja Leona. — O, Roman już strząsa morwy, wykrzyknął Janek. Pod drzewem stał obdartus o kretyńskiej twarzy i lewą ręką ciskał kamieniami między gałęzie. Otaczało go kilku chłopaków wiejskich.
— Wynocha stąd, bo dostaniesz kamieniem — przywitał Roman Kamila.
— Daj spokój, on z nami już dawniej kolegował. Janek przyjaźnie podszedł do Romana. Z godzinę strząsali razem morwy, potem usiedli w cieniu i jedli lepkie, mdłe owoce. Janek wyciągnął swego papierosa. — Masz zapałki? Ale Roman też nie miał zapałek, wyjął natomiast szkiełko od lampki elektrycznej. — Zapalimy od słońca, ale dasz popalić? — To się wie, odpowiedział Janek.
Wspaniale to robili, zaciągali się kolejno, puszczali kłęby dymu nosem. Poważne miny, jak dorośli mężczyźni. Papieros skończył się. — Chodźmy zobaczyć, czy wróbel się nie złapał. Pobiegli i wyjęli z pułapki wylęknionego ptaka. — Puść go! I Roman uderzył Janka w ręce, ptak wyfrunął. — To nic, będzie drugi, i nastawił pułapkę. Chodźcie na błota, będziemy łapać piskorze, zaproponował znów Janek. Pobiegli na błota. Otóż to, ciągła bieganina, to czego tak bardzo brako-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.