puszczał przez swoje ręce. Szeptali, że jest partaczem, że nie potrafi ostrzyc „na jeża“. Ale był jedynym, więc najlepszym. Przez te trzy dni, co parę godzin wchodziła do zakładu babka albo ciotka Lucyna i zmiatały stogi włosów. Wuj Leon był podczas pracy małomówny i nie pozwalał sobie przeszkadzać. Kamil musiał chodzić naokoło. Wuj Leon wpadał co pewien czas do pokoju, lał sobie z garnuszka wodę na palce, połykał kilka kęsów chleba z wędliną i wracał do pracy.
— Nigdy porządnie tych łap nie umyje, zupełnie jak starozakonny — mawiała babka.
Po skończonej pracy wuj Leon siadał na wielkim, żelazem okutym kufrze i liczył pieniądze. Wtedy musiało być cicho. Zmięte banknoty wygładzał, układał na kupkę, po czym otwierał kufer i wyciągał wielką księgę oprawną w skórę: „Żywoty Świętych“. Między kartki wkładał pieniądze. Książka miała wiele pięknych obrazków i Kamil dawniej mógł je oglądać godzinami, ale teraz było mu to wzbronione. Bilon kładł wuj Leon do szkatułki zrobionej w więzieniu przez wuja Janka. Zwykle, po takim obliczeniu, wuj Leon wyciągał jeszcze płótno ze wszystkich kieszeni, sprawdzając czy nie zaplątał się pieniądz. Potem mył się, parskał, żartował z Kamilem, który naśladował jego ruchy z kieszeniami. Wreszcie zasiadał przy stole i jadł wiele, za całe trzy dni. Po obiedzie stawał w oknie i grał na skrzypcach.
— Kamil, jaki teraz chcesz marsz? Turecki, niemiecki, austriacki, murzyński czy irlandzki? Mów, każdy ci zagram.
Wuj Leon grał bardzo źle, muzyka jednak była jego
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.