Teraz kolejno ugryzł ich mocno w policzki. Trysnęła krew. Bury wyglądał jakby się wściekł.
— Uciekajcie, bo was pozabijam!
Na rynku spojrzeli na siebie i zobaczyli, że na policzkach mają wstrętne, podsiniałe i ociekające krwią rany. Obmyli je sobie przy studni i rozeszli się w przeraźliwym milczeniu. Spotkało ich coś tak potwornego i niespodziewanego, że zaniemówili. Kamil z godzinę przesiedział pod gmachem szkoły, przemyśliwając, jak wytłumaczyć ranę na policzku. Osada spała, świecił księżyc, daleko szczekały psy. Powlókł się wreszcie do domu, wstrząśnięty niesamowitością wypadku. Powie, że upadł i ugryzł go pies. Poszedł do ogródka i zobaczył, że w domu jest jakieś zamieszanie. Przelazł przez okno i tutaj odrazu wpadła na niego babka.
— Zabiłeś matkę, ty szelmo! Uciekłeś przez okno, przeraziła się i umarła!
Kamil spojrzał na łóżko: leżała groźna, pełna nienawiści do świata, który opuściła. Było mu wszystko jedno. Czuł się czczo. Zaczął łapczywie jeść naleśniki. Babka przestała wymyślać. Zapalono gromnice. Poruszano się cicho. Szeptano: umarła... tak nagle...
Zatrzymał się i zajrzał do kapliczki z Matką Boską. U stóp jej leżały świeże i zwiędłe kwiaty, ale niżej coś cuchnęło obrzydliwie. Kamil zobaczył nieżywą wronę. Pokręcił nosem, przeżegnał się i usiadł obok kapliczki.
— Będę tu siedział z godzinę, a może i więcej. Stra-