prosta i szeroka, wysadzana drzewami. Mnóstwo dzieci na środku ulicy i przed domami. Czteropiętrowa kamienica, w której mieszkała teraz ciotka Zosia, miała balkony, dwa sklepiki spożywcze mieściły się po obu stronach bramy. W bramie było chłodno i mroczno, weszli w ciemny korytarz na prawo. Tutaj, na końcu korytarza mieszkała ciotka Zosia. Pokój był duży, jak sala, również mroczny, trzeba było przejść cały, aby popatrzeć przez okno. Okno było duże, weneckie.
Ciotka Zosia prasowała właśnie jakiś materiał, pachniało jak u Piwowarskiego. Na podłodze, wśród ścinków, bawili się chłopcy: Zbyszek i Jerzyk. Twarz ciotki Zosi była blada jak zwykle, ale jakaś zwiędła, prawie szara. Postawiła żelazko na glinianym garnku i powiedziała matowo:
— Co ty powiesz, Ludka? Mój Boże, umarła Anka... ktoby się spodziewał.
Bo ciotka Lucyna, rozwiana i energiczna, krzyknęła od progu:
— Nie ma Anki, umarła!
Siostry usiadły naprzeciw siebie. Jedna była szczerze zatroskana, ale druga udawała troskę, była bowiem przy śmierci, a przez cały czas podróży wymartwiła się dość. Zbyszek szarpnął Jerzyka i zawarczał: „Te, ciotka Ania umarła, widzisz?“. I Jerzyk wodził bezmyślnie czarnymi oczami, ale nic nie widział. „Mamo, niech mama prasuje, bo drugie żelazko pali się w piecu“ — powiedział Zbyszek. Popatrzył przy tym zarozumiale na Kamila. Ciotka Zosia wróciła do swego zajęcia. Teraz ciotka Lucyna opowiedziała wszystko szczegółowo, z namaszczeniem. Kamil przykucnął koło ku-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.