Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

się, że wrócił nie dawno z Rosji, że był świadkiem rewolucji:
— Raz, pamiętam, uciekamy z ojcem i matką przed czerwonymi. Ano, noc, mróz, zatrzymaliśmy się w oberży pod Kijowem. Pijemy herbatę, aż tu słyszymy: jadą czerwoni na konikach. Więc my w sanie i w nogi. Jedziemy co koń wyskoczy, księżyc, pędzimy, gonią nas... I doganiają, strzelając suto. Jedna z kul ojca w czoło! Staruszek zbladł, wyciągnął ręce jak ptak i wycharczał: „Synu, bądź uczciwy“... Tyle tylko, i już po nim. Ano, jedziemy dalej, aż tu matka mdleje mi w oczach. I ją trafiło, usunęła się na dół, w grochowinę. Oj, źle, myślę sobie. A tu kule mi gwiżdżą koło uszu, czerwoni już blisko... to ja, niewiele myśląc, wyskakuję z pędzących sań i... w żyto. Tyle mnie widzieli.
Oczka stanęły mu jak dwa guziczki. Znieruchomiał. Ciotka Stasia wysyczała:
— Jakże to, w zimie i w żyto?
— To znaczy, że... to...
Biedny Franek stał się ogólnym pośmiewiskiem. Coś tam jeszcze tłumaczył, że ściernisko, że raczej lasek młody, takie zarośla, ale to jeszcze bardziej pobudzało wszystkich do śmiechu. Powiedział jeszcze, że jego brat, straszny dziwak, były rotmistrz gwardii, miał u siebie w majątku, w tambowskiej gubernii, armatę w pokoju, i strzelał z niej, kiedy deszcz lał i chandra go dusiła. Franek z opaską wykończył się tym zupełnie, nie chciano go słuchać, a żona piekła się w ogniach wstydu.
Kamilowi podobał się Franek. Taki gadatliwy bla-