Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

stole czterech panów, gdzie już przed tem dość głośno rozmawiano, wybucha takie zdanie z ust naszego pijaczyny:
— Ja ją, panie, do wody powinienem wrzucić, jak zdechłą mysz!
Na to ów źle grający w bridża, starszy pan, zaczyna mu perswadować:
— Ale jakże to można, przecież to biedne, wylęknione stworzenie, omało nie umarło po tem, co jej pan powiedział. Te ordynarne słowa, ten ton. Poświęciła swe życie Bogu, można wierzyć, albo nie wierzyć, lecz przyznać musimy, że trzeba na to pewnego charakteru, tak się wszystkiego wyrzec...
Dziewczę znów zachichotało, wentylatory lekkim szmerem masakrowały powietrze. Zaczarowany muzyką, doktór smaruje powierzchnię bułki czosnkiem, potem wkrawa ją do sałaty. W tej chwili pijana dziewczyna przechyla się w stronę brzydala i mówi:
— Ale popołudniu da mi pan jeszcze, da, koniecznie.
Ale on coś mówi gwałtownie i nie odpowiada jej. Przy naszym stole odzywa się szef:
— To niezły fokstrot, tańczyłem go kiedyś w Marsylji przez całą noc.
Doktór się ocknął, oblał na twarzy szkarłatem, i prawieże krzyknął:
— Panie, to jest la danse macabre Saint Saensa, wstydziłby się pan podobne brednie wypowiadać! Szef zaniósł się śmiechem, przy stole czterech panów brzydal powiedział głośno:
— To czego się kręcą po pokładzie pierwszej klasy, co? Żeby chociaż jedna, ale tyle