Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

się, małe zaczyna się bawić. Tak mi na opiece kotami i pracy czas przechodzi. — Czasem gram w bridża. Wówczas obrońca szarytek dokazuje cudów złej gry. Dla brydżistów wspomnę tylko, że, mając małego szlema w ręku, licytuje dwa pik, a kiedy zapowiadam małego szlema, on na tem poprzestaje. Taki ostrożny, a gramy po dwa centimy punkt. Siedzę więc zrezygnowa, ny, patrzę na to szerokie, ozdobione grzywkami bałwanów morze i myślę sobie, że dobrze byłoby puścić mojego partnera w kajaku między wesołe delfiny, możeby od nich i od morza przejął trochę fantazji. — Jest godzina czwarta, siedzimy sobie, jedni na leżakach, inni w fotelach, panie przy robótkach, czarnulek przy swej wódeczce, a my przy grze z naszym drogim, miłym monsieur Millot. Słoneczko, nie mogąc prażyć nas bezpośrednio, bo nad głowami mamy dach, śle nam wietrzyk, zalewający nas suchym ukropem. Z salonu sączą się dźwięki pianina: to francuski doktor torturuje Schuberta. Przypomina mi to nastrój warszawskiej kamienicy w niedzielne popołudnie. Starsza pani z białą aksamitką na szyi układa pasjansik. Co chwila rzuca spojrzenie z pod okularów na swego chłopca z tonsurą, który przy burcie rozmawia z kudłatą, małą Rumunką. Bo okazało się, że to nie syn lecz mąż. Kiedy sobie uświadamiam intymności tej pary, robi mi się nieswojo. Skończyliśmy trzeciego robra. — Udręczony nudą, ociekający potem wlokę się do kabiny, do tej mojej kuchenki, aby