Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

się jeszcze trochę podsmażyć. Jak w malignie, widzę dużo śniegu i sanki. Ach, żeby to sankami móc zajechać do Ameryki.
Któregoś rana obudził mnie hałas, jakieś porykiwania, okrzyki, bicie w gong. Patrzę w okno, aha, już wiem. To uroczystość przejazdu równika. Idzie więc Neptun ze swą małżonką, za nimi kolorowy orszak, a między czterema drabami z drewnianemi szablami kilku delikwentów w kostjumach kąpielowych. Nakładam szlafrok, z myślą, żeby całą tę szopę przeczekać w kabinie kąpielowej. Idę więc kurytarzem, wzdłuż ściany, pochylony, ostrożniusio, bo nie chcę, aby kilkudziesięciu gapiów miało ze mnie widowisko. Skradam się, jeszcze parę kroków przez pokład, i spokój w zacisznej kajutce. A tu za mną: hahah, haha! Chwyta mnie kilka rąk, pchają mnie, ściskają, prowadzą jak średniowiecznego opryszka na szubienicę. Jestem trochę zły, próbuję się wyrwać, szlafrok plącze mi się w nogach, a wokół śmiech, okrzyki w obcym języku, fircykowaty konsul pod rączkę z blondyną chwieją się przytulnie ze śmiechu, a ja, ordynus, nie znający się na żartach, idę jak uparty kozioł, z posępną miną, bo szlafrok mam na gołem ciele, bez zapięcia, przecież nie byłem przygotowany, a tu mi ręce trzymają. Wreszcie przyskakuje poczciwiec szef, odbiera mnie z rąk oprawców, opasuje mnie jakimś sznurem i łagodnie, jak cielaka prowadzi do basenu z wodą. Oprzytomniałem trochę i rozglądam się po roześmianym tłumie. Usado-