pod kępami czarnych brwi. Nos wielki, przypłaszczony. W miejscu kości policzkowych twarz się zwęża, by opaść ku dołowi potwornemi żuchwami o granatowem odcieniu. Czarna to postać, straszna. Naprzeciw niego siedzi laluś, cienki, komarzy, z czarnym, lśniącym od pomady łepkiem, o wielkim nosie i rozmarzonych, rzęsistych oczętach. Och, piszę tak o nim, bo mi późnej wlazł w paradę w związku z pewną blondyną z drugiej klasy. Marynareczkę ma najmodniejszą, burą, spodeńki czekoladowe, maleńkie stopki w lakierkach, czarny krawat z wielką perłą. Szykuś, ach, Boże! Gdzież mi tam do niego! O, widzę go teraz, jak się przechyla nad nią, tam, na pomoście. Ach, ty fryzjerczyku!
Siedzi z tymi dwoma dwu starszych panów. Jeden dystyngowany, powolny. Będzie za kilka dni kiepsko grał w bridża, bez zrozumienia subtelnych tajników tej gry. Drugi, taki sobie, ot, je! Idziemy dalej. Ojciec, matka i córka, troje Rumunów. Córka kudłata, miejscami brzydka, miejscami ładna. Matka uroczy potworek z perfidnym uśmieszkiem na pomarszczonej gębusi. Ojciec sympatyczny, tyczka. Lubi whisky. Pijemy sobie czasem, zwilżając naszą twardą angielszczyzną. A, jeszcze, córka pachnie potem. Dwoje ludzi siedzi przy małym stoliku. On wysoki, szczupły i zgrabny, z wielką tonsurą na głowie, może mieć trzydzieści pięć lat, nie więcej. Ona, starsza pani, z małemi zmarszczkami bez kosmetyków, włosy w kok, biała wstążeczką aksamitna na szyi, szara suknia, czarny
Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/6
Ta strona została uwierzytelniona.