Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

Posuwamy się teraz wzdłuż hiszpańskiego wybrzeża. Codzień inny port: Barcelona, Valencja, Taragon, Alicante, Malaga i wreszcie Kadyks, kraniec Europy. Wszystkim tym miastom poświęcę dużo miejsca w innej pracy, w każdym razie ten hiszpański czar, jest, uważam, mocno przereklamowany. Brud i lenistwo, to się widzi ciągle. W każdem z tych miast włóczyłem się po kilka godzin. Co z temi pięknemi Hiszpankami, u licha? Otyłe żydówki z czerwonemi, opuchniętemi rękami i nogami jak kloce! Ale o tem później. Teraz jest ciągle pogoda, dużo słońca. Powoli nawiązujemy kontakt z drugą klasą, zaczynają się romanse, wieczorne spacery. Rano wylegają na pokład drugiej klasy, niby ptactwo, szarytki w białych czepcach i inne, w czarnych chustach. Są to Francuzki, jadą do Montevideo. Między niemi dwu księży. Modlą się wszyscy. Różaniec przecieka między palcami. A wokół morze, roztocz ciemno­‑zielona.
Idę na górę, do baru. Aa, siedzi już szatanek. Tam się oddają Bogu, a on tu popija. Zaraz na drugi dzień podróży zauważyłem, że czarny brzydal, to skończony alkoholik. I to taki ponury, samotnik, sam sobie. O dziesiątej rano już siedzi w barze. W ciągu pół godziny wypija dwa kieliszki armaniaku. Potem chodzi naokoło, po pokładzie z rękami w kieszeniach i „gitaną“ w zębach. Co pewien czas wstępuje podrodze do baru, popije i dalej chodzi. O pół do dwunastej, na kilka minut przed śniadaniem, wypija spory coctail,