Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

poczem siada do stołu. Śpi do czwartej, potem kieliszek, spacer, kieliszek. Przed obiadem coctail. Cały wieczór, regularnie, w półgodzinnych odstępach, kieliszek armaniaku. Pali masę, kręci głową, czasem mówi do siebie. Ma wyraźny wstęt do ludzi, unika rozmowy. Wytwarza atmosferę beznadziejności. Wieczorem, kiedy czas się dłuży, żal i neurastenja oblepią duszę, a wspomnienia dręczą, wówczas na jego widok bierze chętka dać szpryngla w morze, albo jego wyrzucić, djabli wiedzą.
Podczas śniadania je się więcej niż wieczorem. Przed jedzeniem nie przystępuj do Francuza. Jest wtedy niedobry. Ha, ale po śniadanku! Już sam widok sprawia rozkosz. Siadamy właśnie do stołu, za oknami nikną brzegi Malagi. Przy stole czterech panów dość głośno rozmawiają. Zamawiamy potrawy, do karty menu przyczepiony jest program dzisiejszego koncertu. Wagner, Saint Saens i Bach. Doktór patrzy najpierw na program, jakgdyby tam sobie chciał coś wybrać. Szef, który nie może się doczekać karty, uśmiecha się szyderczo. Wreszcie doktór zamawia potrawy, przekrawa na dwie połowy bułkę, wygrzebuje z niej miękkisz i chrupie skórkę. Przy stole rumuńskiej rodziny wybucha, jak to mówią: „kaskada srebrzystego śmiechu“. Jest to dość głośna sprawa, więc wszyscy patrzą w tamtą stronę. Ach tak! Córeczka jest wyraźnie pijana, zatacza się poprostu w krześle. I śmieje się, śmieje. Trochę ją tam uciszają, zaczyna się muzyczka, jakaś znana melodja. Raptem przy