pych, przysadzistych holowników. Pewien zasmolony flejtuch parowy rozdarł się bezczelnie i zuchwale, z poufałemi pogwizdami na dodatek. Po kamiennym brzegu włóczą się opasani powrósłami tragarze, na okręcie odbywa się ładowanie towarów, słychać głuche dudnienie, zgrzyt dźwigarów i nawoływania. W ciętem kroplami deszczu powietrzu twarze robotników mażą się, widać tylko bryły ciał opięte ceratą lub zwykłym łachmanem. Jedni ładują skrzynie lub wory, inni kręcą się, zaglądają tu i ówdzie — jałowy widok! Wracam do kabiny, omijam głęboką jamę na pokładzie z brzuchatemi worami na dnie, wchodząc do korytarzyka, spotykam czerwonego na twarzy kapitana z miną jakby coś spsocił. Ano spsocił pewnie flachę whisky! Zbył nasze mijanie się kilku słowami na temat deszczu i począł wspinać się po wąskich schodkach nagórę, na ten tam swój mostek kapitański. Pana De zastaję w kabinie. Pije konjak i je pomarańcz. Zgadza się ze mną co do słoty, częstuje konjakiem i pyta, które łóżko chcę zająć: górne czy dolne? Z godzinę ustępujemy sobie dolne łóż-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.