Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

gnę do lusterka i cóż? — tam są nieładne wąsy nie wąsy — zmierzwione kłaczki. Tak się do nich przyzwyczaiłem, że nawet nie zauważyłem, jak mnie ośmieszają. Kolor też paskudny — nie rude, nie blond. Golę toto. I czuję jakby ulgę, bo przecież ciągle bolała mnie górna warga i nie zauważałem, że to od nerwowego szarpania tych wąsów. Niby nieprawdopodobne, a przecież! Położyłem chusteczkę na żelaznym słupku i usiadłem. Nagle ogarnia mnie przesyt, jakbym już był na lądzie i czort wie czego tam nienawyprawiał. Stoimy o paręset metrów od brzegu, patrzę tam — ślicznie. Muszę tam pójść, pochodzić sobie po wybrzeżu i dobrze przyjrzeć się „Orientowi“. Tak, nareszcie ja na niego, z lądu, z nieruchomości i niezależny od tego pudła. Wyjść! Oto moje pragnienie. Pójść w miasto, w ulice; móc patrzeć na rozmaite. I na niego — tak; między innemi. Sześnaście dni — to tak długo, że mogło być ich sto, wszystko jedno. Ten przesyt chyba musiał mieć coś wspólnego z pozbyciem się wąsów.. Sam nie wiem co, ale to było — fakt! Podczas gdy tak zmienne