Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

silniej naciska beret. Pokazuje palcem (maleńkim palcem na takie duże, cudowne miasto!) w stronę miasta i zwraca się do mnie:
— A co będziemy tutaj stać, nie pojedziemy do samego brzegu? — I dalej nie czekając mojej odpowiedzi: — A co, pan wychodzi z gołą głową? Mój panie, niechże pana mój beret nie obchodzi, dobrze?
Już nic nie mówię, tylko wspinam się nagórę, aby zapytać kapitana, jak to będzie z dostaniem się na ląd. Nieśmiało zaglądam do jego kabiny; siedzi przy stole w towarzystwie kilku eleganckich mężczyzn o twarzach, którym umiejętność lawirowania w zmiennych kolejach życia nadała dość znany, nieciekawy wyraz. Grupa ta sprawiała wrażenie, jakby poczyniła między sobą zakłady, kto dłużej wytrwa w milczeniu. Ktoś tu kogoś chce nabrać, powiedzmy to sobie otwarcie. Kapitan na mój widok uwolnił szklankę z whisky od uścisku dłoni i podszedł do mnie.
— Narazie zostaniemy tutaj, ci panowie zabiorą panów ze sobą na motorówce. Już wkrótce.