Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jednak zostawił pan to świństwo!
— To znaczy że mam zmienne gusta, mój panie.
Rozmowa między kapitanem a czterema panami jest lekka i wesoła, a twarze rozluźnione uśmiechem, jak to zwykle bywa po interesie. Wyskakujemy na brzeg, zaraz też żegnamy się z panami, z kapitanem naznaczamy sobie jakieś nieobowiązujące spotkanie i solidnym, lądowym krokiem dzwonimy po kamiennych płytach. Nerwowy wietrzyk wydobył mi krawat spod marynarki i furkocze nim jak chorągiewką nieokreślonego zwycięstwa. Pan De przytrzymuje swój kapelusz. Odwracam się i patrzę na tę szelmę. Jaki mały i popielaty — niewiniątko! Zgrabniutki, sterczy na wodzie i — ma minę zawiedzioną. Już cię kotwica dobrze trzyma, ty perfidny drańciu! Idę dalej, ale nie osiągnąłem pełni satysfakcji. Winien pewnie byłem ja, skoro sobie nie umiałem życia na nim ułożyć. Raptem wkraczamy w ruchliwy plac. Bez słowa wchodzimy do chłodnego wyszynku, zajmujemy stolik, i pan De jakimś cichym głosem zamawia dwa duże