Potem — uważacie — szliśmy niedzielną, hiszpańską ulicą podgórę. Ulica była wąska, ale w nas usadowiło się absolutne szczęście i było nam szeroko. Potem siedzieliśmy na jakiemś podwóreczku z palmami w doniczkach, przy stoliku z winem w glinianej karafce. Jedliśmy gotowaną kurę z gotowanym grochem i włoszczyzną. Polewaliśmy kurę oliwą i popijaliśmy wino. Było chłodno i po domowemu w tym lokalu. Obok Hiszpan z baczkami i w czarnym wąziutkim krawacie jadł marynowaną cebulę i także pił wino. Uniosłem szklankę dogóry i zacząłem w te słowa:
— Być może, że często na tym statku byłem nieznośny, ale to przecież jak się tak jednostajnie żyje we dwóch...
— No, to prawda! Nie był pan tam uroczy i ma pan dość złośliwe usposobienie.
— Tak, ale przecież panu przytrafiało się to i owo.
— Jest pan jeszcze młody, brak panu opanowania.
— Trudno, wypijemy!
— Wypić możemy... zresztą co tam o tem
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.