bzdurnych pogawędkach oraz na marnowaniu czasu parszywą, jałową grą w karty. Kapitan siada z nami do kolacji. Jest przepity, opuchnięty i stara się sztuczną wesołością pokryć świadomość głupstw, jakie prawdopodobnie porobił po pijanemu na lądzie. Rozstaliśmy się jednak jak ludzie świadomi swych niedorzecznych wyczynów. Czerwone kwaśne wino czułem w żołądku jakbym je połknął razem ze szklanką. Nadomiar gadulstwo pana De nie pozwalało mi usnąć. Nie nudziło i nie bawiło — irytowało. Mówił o tem jak nieciekawe jest życie i że są tylko dwie sprawy, dla których warto istnieć: władza i przyroda. Ciągle pytał: „No nie, czy nie mówię jak jest?“ Przestałem w końcu mówić: „Aha“...
Morze teraz jest już wprost przykre, ciska na pokład zimne bryzgi, słońce zginęło gdzieś w nudnej siwiźnie górnych odmętów, opadają nas przejmujące mgły, i nawet praca ludzi wydaje się bezsensowna i niepotrzebna. Cią-