dziewiątej rano, i potem wyłania się niezdarnie, jak z kłęba waty, różowe, niezdrowe słońce. W oddali to znika, to znów się ukazuje barka żaglowa, morze zaczyna się poruszać, po lewej stronie wyłonił się ceglasty stożek skalny, ukazuje się kilka łodzi żaglowych, zaczyna się ruch na morzu — pojawia się jeszcze kilka okrętów. Usadowiłem się na dziobie i lornetuję. Rybackie żaglowce przybliżają się, widać nawet zamazane dalą postaci ludzi. Wpadam w melancholijne rozmyślania nad sobą. Prawda to i wstyd mi, że tak ciągle zmieniam nastroje i mazgaję się przy lada okazji. Niewiele jednak mógłbym sobie wyobrazić sytuacyj na lądzie, któreby mnie wprowadzały w podobne zdenerwowania i podniecenia, jak mi się to często zdarza w tej kojącej — zdawałoby się — nerwy podróży. Myślę, że nietylko sama nuda powoduje te przykre stany. Może raczej dziwaczna świadomość, że te wspaniałe widoki, cała uroda przestrzeni i słońca przez swą jednostajność pospolicieją, że wszystko się tak nużąco powtarza i zlewa w jakieś bolesne „to samo“. I ten przymus wyławiania z dnia byle głup-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.