wioną twarz. Przecież to była jego ulubienica. Jadalnia już uporządkowana, rozsiadam się i nagwałt doszukuję się defektu w maszynie. To są moje zajęcia. Około ósmej wieczór widzę z dziesięć okrętów na horyzoncie. Nie wiem dlaczego, ale sprawiają na mnie wrażenie upartych i zarozumiałych bestyj. Odgłos maszyn podkreśla niejako nasz pyszny wjazd do kanału La Manche. Jakieś brzegi drzemią w zastygłej i pąsowej dali. To Anglja!
Cały okręt zalakierowany, że już wprost chodzić nie można. Spodnie mam w białe i czarne placki. Na wodzie spokój, słońce bez wyrazu, wyblakłe i trupie. Parę okrętów wlecze się leniwie w kilku punktach dookolnej przestrzeni. Nagle zostaliśmy znów nakryci kloszem mgły, jak kawałek sera szwajcarskiego. Tylko teraz słońce przemycało nikłą jasność przez ten kaptur. I raptem w ciszy rozległ się żałosny bek. Poruszyło mnie to bardzo. Aż tu nad głową ryknęła chrapliwie i paskudnie nasza syrena. Chwila ciszy