z globem na barkach. Rozmowa nam nie wychodzi, mimo, że jest wyraźnie uradowany moją wizytą. Wspomina miłe chwile, jakie z pierwszym oficerem, bocmanem i zemną spędził w Santa Cruz. Słucham tych nowin z zainteresowaniem. Tak — mówię w końcu — to było wesoło! A czy przypadkiem, przepraszam bardzo — niemam tam jakichś finansowych zobowiązań wobec panów. — „Ach, to głupstwo! Pan był oczywiście trochę tego... Sześćdziesiąt pesów! Załatwi pan to przy okazji! Może jeszcze wina?“ — Dziękuję, dobre, ale trochę za słodkie. Już pójdę sobie. Mile się musi panu tutaj czas spędzać? — „E, przyzwyczaiłem się“. Opuszczam go, pełen niewesołych myśli. A jeśli się okaże, że winien jestem kapitanowi tysiąc funtów szterlingów! A jeśli się okaże, że sprzedałem nie swoje auto? Podczas obiadu kapitan odpowiada mi ze śmiechem, żeśmy się wogóle niewidzieli. Nawo moja, kiedyż się rozstaniemy nazawsze! Po obiedzie pan De proponuje mi odczytanie swego wiersza. Zgadzam się. Treść taka: statek na swych barkach unosi nietylko nas, ale i myśli i marzenia
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.