cego nie zauważam. Jakieś liny stalowe, pordzewiałe maszyny, tryby w trybach, wysoko na maszcie mała ambonka — osławione gniazdo bocianie. Pokład z żelaza, z płyt. W przodzie okrętu mieszczą się kabiny marynarzy: właśnie wyszedł wąsal z pieskiem na ręku, taką wdzięczną suczką — kundelką jakąś. Usiadł gdzieś w kącie i zaczął się tam z nią pieścić czy drażnić. Znów włażę na śródokręcie, zaglądam do kabiny, — pan De układa swoje rzeczy, — idę dalej, schodzę na tył okrętu, ano znów nic; żelazna podłoga, luka towarowa obetkana brezentem i znów schodki na tył, tam też jakieś maszyny i łańcuchy. Podobno ten „Orient“ ma coś siedem tysięcy tonn. Taki ciężki, bo z żelaza. Tak! Postanawiam się czemś zająć, włażę nagórę, przy okazji zaglądam do czyściutkiej hali maszyn, widzę ten tłok, co to nas tego... Proponuję panu De grę w karty, zgadza się i już po kilku minutach siedzimy naprzeciw siebie ze skupionemi minami, w jadalni. Gramy w grę brazylijską „eskopa“, której uczyć nie mam ochoty na tem miejscu.
Z transu wyrywa nas steward z serwetą.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.