Budzę się w chwiejbie. Przewalam się w skrzyni mego łóżka z boku na bok, jak belka. Zgóry słyszę tłumiony zachwytem głos:
— O, cholera, jaki ładny widok!
Ubieram się i wychodzę na pokład. Ładnie jest — rzeczywiście. Morze: rozfalowana zieleń przecinana zygzakami bieli. Widać zamazany dalą brzeg brazylijski. Rzeźki powiew skowyczy mi nad głową, od słońca idzie przezroczysta jasność. Pokład świąteczny, opustoszały, czasem przemknie marynarz. Na wietrze, nad okrętem, rzadko poruszając skrzydłami, lecą mewy, chciwie rozglądają się po bokach. Stoję tak przy burcie, wiatr mi wzdyma nogawki spodni, rozmyślam o tem jak się teraz czuję i słyszę wtyle głos pana De. Stoi w drzwiach, wychylił głowę i patrzy wokół, jakby się obawiał ataku samolotów bombowych. Kiwa palcem. Idę i pytam:
— Co?
— Chodź pan do salonu, to panu coś pokażę.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
21 czerwca