Idziemy. Pokazuje mi palcem w iluminator. Widzę pusty fragment okrętu i morze.
— No co — pytam.
— Ano nic, ładne, prawda?
— To poto pan mnie wołał? przecież ja tam miałem tego samego więcej!
— Ano, z tej strony...
Spojrzałem mu bystro w oczy i usiadłem do śniadania. Ściany skrzypią, i obrazki wahadłowo i wolno się przesuwają. Sos z mięsa przelewa mi się także na talerzu. Jedząc, zajrzałem jeszcze raz w oczy panu De. Odezwał się:
— Wie pan, że ja się tutaj źle czuję. Jestem zdenerwowany, niepokój mnie ogarnia.
— Przyzwyczai się pan — odpowiadam zdawkowo.
Milczymy, nie czujemy kontaktu ze sobą. Wyciągamy maszyny do pisania i ze dwie godziny piszemy listy. Później siadamy do kart.
— No, nie, nie, nie! — wołam — już pan położył tę dziewiątkę, już nie można się cofać!
— Ale jakto!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.