Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

przesuwają różne rzeczy na lądzie. Stoimy na pokładzie. Pan De częstuje mnie papierosem, ja mu podaję płonącą zapałkę. Słońca już niema, jest popielato i smutno. Wyjeżdżamy na pełne morze, okręt zaczyna się silnie przechylać, parno, w ustach niesmak.


25 czerwca

Warto żyć. Ranek jakby muzyczny, zdają się grać — okręt, morze i nawet słońce. Jakieś igry dzieją się na wodzie, wiatr ciska rozpyloną falę na dolny pokład, opryskał mnie nawet, ale to żarty, zabawa. Pierzchły wczorajsze ciemne myśli. Po śniadaniu kładę się na brezencie, koty łażą po mnie, błogo mi. Później okazało się, że te koty mają matkę. Przyszła wiotka, rozkołysana i poważna. Małe ją opadły, trochę się broni, wreszcie kładzie się i pozwala ssać. Z przymrużonemi oczami liże kark białego. Osamotniony, siadam z moim towarzyszem do kart. Mamy już taką taktykę, że jeśli jeden proponuje, ten drugi niby się ociąga: „No... mogę, ale nie długo“. Rozgrywaliśmy bardzo zawzięcie