partję, bo zaraz po obiedzie pogrążyliśmy się spowrotem w grze. Dopiero kiedy steward wskazał nam coś przez iluminator, przerwaliśmy. Tak, wjazd do Rio de Janeiro, to było piękne bez żadnej blagi. Przygniatająco wyglądały skłębione w niebieskawej dali góry, groźne spiętrzone nad jakiemiś białawemi budyneczkami. To wszystko minęliśmy, skręciliśmy w lewo, i dopiero teraz wywaliło się przed nami cudowne widowisko zatoki rioskiej. Mijamy od prawej strony posępny, kamienny fort z lufami armatniemi w otworach, od lewej — wielki, betonowy pagór-wysepkę, z jedną armatą na powierzchni. Te dwa forty, niby brytany, warują przy wejściu do Brazylji. Nasz okręt wlecze się jakby nie miał odwagi zbliżyć się do portu. Wreszcie stanął i czeka. Daleko widać wciśniętą między ląd skalisty cichą, wodną przestrzeń. Już i późno się zrobiło, ponsowe słońce przylepiło się do czubka ponurej skały i raptem, jakby je kto mroczną dłonią spoliczkował, wpadło gdzieś w morze. Nieprzyjemnie zzieleniało to morze, przycichły odgłosy, i miasto zaczęło pstrzyć się światłami. „Nasz“ stoi je-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.