szeroką, ruchliwą Avenida Rio Branco. Zapach benzyny, muzyka z suto oświetlonych kawiarń wysuniętych na chodniki, piekielny ruch kołowy — wszystko to oszołamia. Mijamy upatrzoną neonami dzielnicę kinoteatrów, wjeżdżamy na bulwar Praia Flamengo, po lewej stronie mieni się ściśnięte zatoką morze, na przeciwległym brzegu łyskają wielkie reklamy „Firestone“ i „Good Year“, wkońcu wjeżdżamy na Praia de Botafogo, skręcamy w cichą palmową uliczkę i po kilku minutach zatrzymujemy się na rua Pirez de Almeida, przed domem gdzie mieszka mój dobry znajomy, Polak, p. Valeri.
Nie dziwi go zbytnio nasz przyjazd, zmiejsca idzie do kuchni, aby przygotować nam kolację, zajmuje się tem osobiście, bo mieszka po kawalersku i służącą ma tylko do południa. Rozmawiamy z nim w kuchni, ale też ta kuchnia czyściutka — salonik. Wspominamy, bo przecież rok temu mieszkałem w pokoiku o piętro wyżej, przez dwa miesiące, u tego p. Valeri. Łapię klucz i biegnę do pokoiku gdzie przechodziłem pierwsze katusze tęsknoty za krajem. Wzgórze tuż przed oknem
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.