nia, następnie praca aż do kolacji. Potem znów spacer i do łóżka. Tak będzie teraz! Zaczynam od rannego spaceru. Po dwudziestym nawrocie omal się nie przewracam, bo okręt przewala się gwałtownie z boku na bok i od przodu do tyłu. Kołowacizna.. Na dodatek pokład szprycują wodą, i szlak mój jest śliski. Morze jest wzburzone, tworzą się na niem wądoły i spienione pagóry. Ale słońce przygrzewa, i dal wodna wydaje się jakimś ukwieconym, wichrem czochranym, stepem. Znów mi podłoga uciekła spod lewej nogi, i podreptałem drobnym kroczkiem aż do burty. Idę dotyłu — może tam będzie spokojniej. Owszem — pokład jest suchy, ale bujanina taka sama. Wypada mi co pewien czas mijać trzech marynarzy grających w karty na brezencie. Przechodzę raz — jakieś znajome mi przekleństwa. Drugi raz — i słyszę soczyste zdanie o matce i jej synu. Mowa słowiańska — ukraińska. Przystaję i pytam:
— Co wy Ukraińcy?
— A wam co do tego, panie?
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.