Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

chanie. Możnaby z nią wysiadywać na rufie, wieczorami znów spacery. Nie żeby zaraz myśleć o jakiemś zbliżeniu cielesnem! Przeciwnie — odwlekać to jaknajbardziej, chodzi przecież o zajęcie na dłużej. Ale ciepło jest i jasno, przezroczysto! W miejscach osłoniętych leniwa cisza, ale obok odrazu wicher, i kiedy się widzi rozwydrzone morze, zaraz się słyszy hałas i ryki. Koty śpią w jednym kłębie, jakby je kto posklejał na wieki. Wchodzę do kabinu — mroczno tu, ponuro.
— No, panie Zbyszku! Ulżę panu trochę, mogę zagrać!
— Wybaczy pan, ale wprost nie mam ochoty.
Mówię to i groza mnie chwyta, że ten człowiek się obrazi i jedyna rozrywka pójdzie w djabły.
— A nie! To jeszcze lepiej — odpowiada pan De z tłumionem zażenowaniem.
Trudno, zdaje się, że przeholowałem. Pośród kilku książek mam historję Polski Wacława Sobieskiego. Otóż to, przynajmniej nauczę się czegoś. Zaczyna się od tego, jakeśmy to przywędrowali na te nasze ziemie.