nach zauważam jakieś nikłe znaczki. Tak, pan De jest u mnie teraz dziecko, bez zmysłu orjentacji. Wycinanki są numerowane, poprostu trzeba je po kolei dopasowywać.
— Wie pan co, podejmuję się w ciągu dnia dzisiejszego ułożyć całą tę historję — mówię do pana De.
— Nie uczyni pan tego, bo to wymaga mozolnego studjowania i cierpliwości.
— No, zobaczy pan, dziś będą gotowe.
— Jabym się tego w żadnym razie nie podjął.
Pogrążyłem się w tej pracy. Nawet z numerkami idzie trudno. Nuży mnie to trochę, i co czas pewien wychodzę na pokład. Tuż nad wodą fruwają ryby, podobne do jaskółek. Nareszcie jakieś życie zaczyna się na tem morzu, bo po odpłynięciu od brazylijskich brzegów, panowała martwota — tam przynajmniej mewy kręciły się wokół okrętu. Przeleci sobie taka rybka ze sto metrów i ginie nagle w morzu. Ale i to mnie już nie bawi, wtaczam się do jadalni-salonu (czort wie, jak to nazwać!) i siadam do wycinanek.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.