— Ryby latające widziałem — mówię do pana De.
— A, widać wjechaliśmy w ciepłą strefę.
— Tak, widać żeśmy wjechali; ale ciekaw też jestem, czy te ryby są jadalne?
— No, panie! Wyśmienite są wprost!
— Jadł pan kiedy?
— Nie próbowałem, panie, ale cóż to — mniejsze od śledzia; gdzieżby tam jakie niedobre się pomieściło!
— Aha, tak — powiadam.
Poszedłem na dziób, tam rozebrałem się do naga i leżałem na słońcu z godzinę. Myśli mam nijakie; nie jestem szczęśliwy i nie cierpię. Tak muszą się czuć zwierzęta. Słońce już mnie przyprażyło dość ostro, więc biegnę do łazienki i tam z pół godziny moczę się w wannie, w morskiej wodzie. A choćby i w grudniu węgiel roznosić — byle w kraju. Gwiżdżę na ryby, na „roztocz szmaragdową“, na baydewindy i sztormy! Huśta mnie w tej wannie jak karpia w szafliku na żydowskiej furze. Ciekaw jestem, kiedy ten „Orient“ tak się bujnie, że już się więcej nie pod niesie? Bo to już męczy, ten ciągły lęk, że
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.