siedzi, rzucają się z pasją na ruchliwy kłębek. Wkońcu w labiryncie swego więzienia, kot odnajduje wyjście i kiedy oszołomiony wysuwa łebek, kapitan pokłada się ze śmiechu. Podchodzę do pana De, obróconego do nas tyłem, wpatrzonego w księżyc i światło na Fernandez Noronha.
— Ładny dziś wieczór mamy — zagajam.
— O, tak, lecz spójrz pan na to nikłe światełko, ileż istnień nieszczęsnych, z przetrąconym kręgosłupem, mieści się w tym żółtawym punkcie! Wyrzuceni poza nawias, otoczeni bezdennym oceanem, w pracy i pokucie ci biedacy dochodzą dni swoich...
— No, wie pan, ale ocean nie jest bezdenny, przecież niedawno już nawet obliczyli...
— Ach, panie Zbyszku... toż to przenośnia! A spójrz pan nieco wyżej i na lewo... znów jakiś punkt świetlny. To znów wymarła planeta — księżyc! A czyż my wiemy napewno, że wymarła? A może i tam tysiące istnień cierpi i równie...
Ale ja nie odpowiedziałem panu De na to
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.