konturem podobnym właśnie do chmury. Niżej skłębiły się gęste mgły, i narazie trudno było coś rozpoznać. Ale po kilkunastu minutach pokazały się obłe skały, zmartwiałe i dzikie. Wysoko potężnieje krater wulkanu. Od tego lądu wieje istna groza samotności i zagubienia. Przesuwamy się wolno i w przykrej ciszy o jakie paręset metrów od smutnego wybrzeża, monotonnie podmywanego falą. Nagle odsłania się daleka i pochyła przestrzeń ceglastego koloru, i razem z wichrem uderza w nas pejzaż niewypowiedzianie ponury, bo nawet tych kilkanaście czerwonawych domków przylgnęło do twardego gruntu niby jakaś wstrętna wysypka i zieje pustką i opuszczeniem. Nawet kołysząca się łódź żaglowa nie ożywia tej martwicy. Jakgdyby jaki pomór przeszedł nad tym wrzodem wyłaniającym się z morza. Nikt żywy tam się nie ukazał. Pozostawiliśmy wtyle tę brudną plamę bez żalu, a tak się przecież tęskni za lądem. Zaraz też opadły mgły, i wjechaliśmy spowrotem na wesoły, złotem i zielenią mieniący się szlak. Siadam do pisania, ale idzie mi to jakoś automatycznie, i nawet nie
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.