wani, znowu grywamy w karty, ale jest to ostateczna konieczność. Wieczorem — znana już rodaczka krew z krwi! Dzisiaj wyszedłem z ciemnego korytarzyka, w przejściu rzuciłem stewardowi „good morning““, zatrzymałem się trochę przed drzwiami, aby rozejrzeć się w pogodzie. Wicher, mglisto i wilgoć. Okrętem trzęsie, skrzypi, z komina wali tłusty i czarny świder dymu. Koty leżą na kupie, co którego wezmę do ręki, to mi zwisa, ślepia zaspane — wprost nie do użytku. Kapitan przesyła mi ze swoich wyżyn pozdrowienia, pierwszy oficer — ten od wycinanek — też daje mi ręką „podkazyrok“.
Mijam kuchnię, widzę dwóch kucharzy, jeden — ładniejszy i bardziej rumiany — stoi wpatrzony błękitnemi oczami w nieokreślone, z wyrazem smutku, a drugi głaszcze go po licach i coś tłumaczy. Poszedłem dalej, ale dobrze sobie to zakarbowałem w pamięci. Już od kilku dni zauważyłem, że między tymi dwoma a stewardem coś jest. Wieczorami schodzą się w kabinie stewarda i we trzech grają w karty. Coś popijają, zaśmie-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.