rosłemu stewardowi, który zaprowadził mnie do kabiny z dwoma łóżkami, gdzie się już mieściły moje uprzednio przywiezione rzeczy. Steward zaraz odszedł przywołany przez kapitana dźwięcznym słowem: „stiuard-tii!“ Nie chciało mi się siedzieć w mrocznej kabinie, więc zamierzałem właśnie wyjść na pokład, kiedy akurat wtoczył się pan De.
— Niech pan idzie... bez skrępowania... i tak się nabędziemy razem!
Wyszedłem na pokład i począłem się rozglądać. Deszcze często towarzyszą moim odjazdom. I teraz ludzie, woda, okręty i ospała krzątanina na nich zniechlujone są ociekającem niebem. Wszystko takie jednakie; smutna, brudna blacha dnia roboczego. Woda siecze o wodę — na wodzie nieco kolorowego śmiecia: skórki pomarańczowe, rozdarte puszki, bzdurna deszczułka z kilku wystającemi gwoździami i pospolitem fragmentem napisu: „made in...“ — trochę zielska, cebula nie cebula! — monotonne poruszanie się tego paskudztwa na mizernej fali. Oparty o burtę, słucham przeraźliwych gwizdów krę-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.