Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

nienki — w tym tylko mój brat i jeden student, o, widzisz to polowe łóżko, to jego — agronom. Tu jest zupełnie nieźle; matka wychodzi rano razem z jedną z tych panienek, do zajęcia. Zostawia kawę na płycie, — druga panienka uczy się akuszerji, czasem niema jej cały dzień, a czasem jest, ale taka spokojna. Mówię ci, fajnie jest! Mój brat chodzi do szkoły chemicznej — śpi na tej kanapie. Może się kawy napijesz? nie, — no to ja będę pił, bo jeszcze śniadania nie jadłem.
Salis podszedł do lustra, poprawiając sobie krawat; zastanowił się nad ceną tego kąta i zaraz zapytał:
— A nie wiesz, ile będę musiał płacić?
Zygmunt jadł śniadanie; z ustami pełnemi jadła odpowiedział, że nie wie, że jest to sprawa matki. W jego głosie Salis odczuł ciepło przyjaźni i nie przywiązywanie wagi do tego pytania. Nieuchwytna sztuczność na początku rozmowy znikła teraz i obaj poczęli sobie gawędzić serdecznie. Mówili o tem, co ich najbardziej interesowało: o tej swojej tak młodej literaturze, o kolegach, z którymi tworzyli razem grupę piszących; że ów leniwy, a tamten niezdolny — ale zaraz spojrzeli sobie w oczy i roześmieli się, bo nie wiedzieli, co o sobie powiedzieć. Przez okno pokoju wpadało anemiczne miejskie słońce i jasna smuga światła padła na bosą nogę Zygmunta, — patrząc na nią, Salis myślał o rannej mgle i o tem, że słońce tutaj jest takie blade, a noga Zygmunta niezbyt czy-