Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— W każdym bądź razie nie zatrzymam się tu długo. Lada dzień jadę do Gdańska i stamtąd na morze. Czekam tylko na pewne wiadomości.
— Zazdroszczę ci z całej duszy. Psiakrew, człowiek musi tkwić w tem ponurem mieście, bez nadziei na lepszą przyszłość. Jestem zupełnie zrezygnowany i pełen jak najgorszych przeczuć.
— Tak, to prawda. Warszawa może zniszczyć energję. Morze ma w sobie... Co to?
Z drugiego pokoju rozległo się głośne plaśnięcie i płacz kobiecy. Ochrypły, drżący od zwierzęcej złości głos Edwarda, przerwał ciszę.
— Krnąbrna krowo, jak dam jeszcze raz w pysk, to będziesz mnie słuchała. Pierzesz, czy nie?
— Nie mogę, za nic nie mogę. Dzisiaj niedziela, jutro mogę, ale dziś nie.
Lucjan wbiegł do pokoju i zapytał:
— Co tu takiego się dzieje, za co pan bije tę nieszczęsną dziewczynę?
— Musi mi wyprać skarpetki, lenistwo jej przeszkadza, a nie niedziela. Zresztą, co to pana obchodzi?
— Nie zniosę, aby pan maltretował ją, mimo że to pańska siostra. Proszę w tej chwili dać jej spokój!
Edward podszedł do Teodozji i wymierzył jej tęgi policzek, potem zwrócił się do Lucjana ze słowami: oto jak pomogła pańska interwencja.
Zwinięta w pięść ręka Lucjana opadła ciężko na