Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

kaszlał w swoim pokoju. Teodozja nuciła smutną piosenkę. Co się właściwie stało? Jest smutno, po rynnach ciecze woda, ot, zwyczajne, ponure, niedzielne, zimowe popołudnie, wczesny wieczór. Jest cisza. Ale serce Lucjana bije tak silnie, ból jest tak straszny, że aż pozbawia nerwy sił na jego wybuch. Zawlókł się na swoje łóżko i trwał jak kłoda, w tężcu rozpaczy. Straszliwa żałość sparaliżowała myśl. Co mi jest, co mnie to wszystko obchodzi, przecież jest mi zupełnie obca, zupełnie obca. Wszystko składa się na to, aby ją znienawidzieć. Chociażby wtedy, na ulicy. Zakpiła przecież ze mnie bezlitośnie. Począł płakać bezgłośnie, tylko łzy lały się ciurkiem na poduszkę. Zakalec rozpaczy, całe to nagromadzenie psychicznego jadu, zwolna zaczęło mięknąć, rozpływać się i wreszcie tylko wielkie osłabienie i pustka pozostały w Lucjanie.
Zbliżył się Dziadzia.
— Wybecz się, a potem pójdziemy na wódkę.
„Wybeczał“ się wreszcie, wstał podświadomie szczęśliwy ze swego utrapienia. Było mu lekko. Ileż to lat nie płakał? Z pięć chyba.
Dziadzia jakby odgadywał jego myśli.
— Nie płakałeś dawno, co? — Lepiej ci teraz. Tak, i to jest potrzebne.
W zawstydzeniu, obmywał Lucjan opuchnięte powieki. Z tamtą, jakby się coś urwało, pękło i odleciało.
Dziadzia czesał swą bródkę przed lustrem i mówił: