Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

mu byłeś dla niego niezmiernie uprzejmy. Kiedy opowiadał, byłeś cały w słuch zamieniony.
— Ale gdzie tam, zdaje ci się. On jest taki jakiś ascetyczny. To musi być fałszywy jegomość. Gdzie idziemy, do Herbsta? Dobrze. Flukowski wydał jakąś podłą książkę. Brednie.
— Czytałeś?
— Nie, ale domyślam się.
— Książka jest doskonała. Dziadzia, co tak śpieszysz, jak wielbłąd na Sacharze, który poczuje wodę, a przytem i pani nie może nadążyć za tobą.
— Acha, już ci się na żarty zbiera. Przeszło. No, dobrze.
Weszli do restauracji, zdjęli palta i zasiedli przy stoliku w małej salce. Zamówili wódkę i kanapki. Żonie Bove zażądało się jednak flaków.
— Niema flaków, dziś niedziela — odpowiedział kelner.
— Jakto, w restauracji może nie być flaków? Przyzwyczajona jestem w domu jeść zawsze w niedzielę flaki. Muszą być flaki.
— Co dom, to nie lokal publiczny, proszę szanownej pani, niestety, nie mogę służyć.
— Jak pan śmie mówić, że lokal publiczny, to nie dom. To porównanie obraża mnie, jest pan ordynarny.
— Ależ, Luciu!
— Nie miałem zamiaru szanownej pani obrazić.
— Nie, widziałam to po pańskich oczach. Mi-