po sali. Minął filary i raptem stanął w pełnem świetle, na progu drugiej, małej salki. Przy dwóch zestawionych stolach, siedziało z dziesięć osób. Towarzystwo było w większości męskie, dwie tylko kobiety siedziały na pluszowej kanapce, roześmiane i piękne.
— Ach, oto mój młody adorator. Panna Leopard wykrzyknęła te słowa i podeszła do osłupiałego Lucjana.
— Proszę, jak pani może mówić głośno o tem! Jest to sprawa delikatna. Pocóż pani wogóle wstała i stawia mnie w przykrem położeniu?
— Pocałujże mnie lepiej, zamiast ględzić. Kochasz, tak?
— Niechże pani da spokój, na miłość Boską, jesteśmy przecież na oczach wszystkich. Co się z panią dzieje?
Panna Leopard, trzymając ponsowego ze wstydu Lucjana za rękę, odwróciła się w stronę całego towarzystwa:
— Oto jest młodzieniec, o którym wam opowiadałam. Patrzcie, tam na ulicy odważnie mówił, że mnie kocha, a teraz nie chce mnie pocałować i stoi tak zastrachany, jak chłopczyk schwytany na paleniu papierosów. Co wy na to?
Lucjan czuł się strasznie. Kilku z pośród przyglądających mu się mężczyzn, znał z widzenia. Byli to znani pisarze i krytycy. Patrzyli na niego wesoło, a on stał odrętwiały, wyglądając wprost żałośnie.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.