Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Zgodzono się natychmiast. Dziadzia zapłacił rachunek, natomiast Bove ofiarował się płacić u Fukiera. Wsiedli do taksówki i pojechali na Stare Miasto. Wprowadzono ich do niewielkiego, oddzielnego pokoju, gdzie stały wielkie miedziane dzbany, a ściany obwieszone były staremi sztychami. Bove polecił przynieść dwie butelki słodkiego, tyrolskiego wina, oraz migdałów w soli. Dama sprzeczała się z Dziadzią, czy się mówi „proszę pani“ czy też „proszę panią“. Wkońcu zniecierpliwiony Dziadzia powiedział, że nie ważne jest jak się mówi, tylko co się mówi. Na co znów wtrącił Bove, że piękna mowa to rzecz główna. Wkońcu przyniesiono wino i rozmowa przeszła na inny temat. Dziadzia wstał i wzniósł toast:
— Piję zdrowie kustosza Muzeum brytyjskiego w Londynie.
Wypito. Lucjan rzekł smętnie, patrząc na portret Goethego:
— Pocz-ciwiec.
Bove twierdził uparcie, że nie było na świecie lepszego pisarza nad Cervantesa. A Lop de Vega, Bandello i wogóle inni, sami najgenjalniejsi. Dlatego ich przyswajam językowi polskiemu. Hę.
— Tak, teraz tak. Powiedz mi, Lucjanie, co ty właściwie o mnie myślisz?
Raptem pani Bove zaczęła szlochać. Stało się to po wypiciu trzeciego kieliszka wina.
— Co ci jest, Luciu?