Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Bove dostała spazmów. Krzyczała:
— Michał, Michał, w tej chwili od tych ordynusów, w tej chwili, do domu, ale kompanja, niema co. Już. Och, nikczemnicy!
Bove zdążył się tylko pożegnać i zostawić pieniądze na rachunek. Dwaj młodzieńcy zostali sami.
— Cholera nagła — wyrzekał Dziadzia. — Zmarnowaliśmy tylko wieczór. Skąd ty znasz tę małpią parę? On jeszcze znośny, ale ona! Warjatka jakaś. Pijmy.
— Bardzo cię przepraszam, akurat żeśmy się spotkali. Teraz jesteśmy sami.
— Jak najlepiej. Postąpiłeś dzisiaj bardzo odważnie, opowiadając mi tę historjj o pannie Leopard. Popełniłeś przykrą niedyskrecję, dla uratowania mnie od zgubnego uczucia.
— Tak, od zgubnego uczucia. Pijmy. A wiesz, że ja to wszystko wymyśliłem, unikam zaś tej panny dlatego, że winien jej jestem kilkaset złotych, które wyłudziłem od niej na pewne kombinacje. To cudowna kobieta, warta jak największej miłości i poświęcenia. Pijmy. Kochaj ją, chociaż może beznadziejnie, ale ta miłość da ci dużo, Tak, widzisz, ot co.
— Kłamiesz, kłamiesz jak pies! Ach, ty łgarzu, mówiłeś prawdę. Przekonałem się dzisiaj, bo postąpiła ze mną nikczemnie. Ona zdolna jest do wszelkiej podłości. Ach, Dziadzia, śpiewajmy!
Dziadzia o nic nie pytał. Przymrużył oczy i śpiewał: