Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

Pioruny niebo krrajałły
jak okrrwawione noże
niebieskie koty mrruczałły
inferrno było na dworze!

— Lucjanie, lubisz Conrada?
— Bardzo.
— A ożeniłbyś się z Zarzycką?
— Tak.
— Poco?
— Aby ją oduczyć pisać.
— Tak, to niezła myśl. Ale lepiej daj jej spokój. Cobyś zjadł?
— Pierogów z kapustą albo kaszki manny na mleku.
— To już, idziemy jeść, sycić się, napełniać żołądki, pożywiać. Naciśnij dzwonek na płacić. Pipapa.
Wyszli. Noc była ciepła i z dachów spływały strugi wody. Trzymając się pod rękę, niewiadomo kiedy znaleźli się nad Wisłą. U stóp ich pluskała woda. Gdzieś w oddali błyszczały światełka.
— Kąpieli... co? — wybełkotał Lucjan.
— Nie... za ciemno... jutro... pozatem jestem... eh, czysty.
— Zjedzenia... tu... coś... niema, niema.
Szli zpowrotem, wgórę. Na Krakowskiem Przedmieściu wałęsały się prostytutki. Zatrzymali się przed jedną. Dziadzia począł do niej mówić coś, co miało naśladować język francuski. Mówił długo, taczając się przed nią w miejscu.