— Widzę... widzę armję olbrzymią. Najpierw jedzie butelka szampańskiego... potem adjutanci... sześć butelek Martela... potem czwórkami jarzębiak... wiśniówka... starka... i inne gatunkowe... Potem przerwa i znowuż... czysta... spirytus... winka różne. Wkońcu oddział sanitarny... aspirynki Bajera... woda sodowa i różne takie, na potem. Lucjanie, jutro powiem ci wszystko. Śpisz. Ochhohoho. Boże... Boże.
Zasnęli.
Nastało lato. Wpadło w miasto i zgubiło swą urodę. Podkreślało swem słońcem szarzyznę domów, a ten sam wietrzyk, co kojąco poruszał zboże i wszelką zieloność poza granicami miasta, tutaj obsypywał kurzem spotniałych przechodniów, czynił harce ze śmieciami i lekceważąco ocierał się o rachityczne drzewka.
W mieszkaniu na Nowiniarskiej panowało teraz przykre gorąco, a zapach skór z dołu wpadał przez otwarte okna. Studenci chodzili półnago i uczyli się z tępym uporem. Edward chodził ramo do kostnicy, krajał nieboszczyków, wracał zdenerwowany, pisał wypracowania i przez resztę dnia przeszkadzał kolegom, wykłócając się z nimi. Dziadzia wcale nie wyjechał, co zresztą wszyscy przewidywali. Tłumaczył to niechęcią do „szargania się po świecie“. Lucjan jednak widział po jego minie, że poprostu nie mógł sobie