Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

swej pracy, drobne wydarzenia związane z powagą stanowiska, zabierał Dziadzię i Lucjana do knajpy i tam gawędzili do wieczora. Potem Zygmunt wyjeżdżał, żegnając się do następnej niedzieli. Mówił, że żyje jak normalny człowiek, nie zatruwa sobie umysłu jadem poezji, i czytuje dzieła filozoficzne.
Lucjan miał zły dzień. Wstał późno, z uczuciem bezcelowości swego istnienia. Bolała go głowa, a na oczach osiadł jakiś ciężar. Ciągle myślał o pannie Leopard, a wspomnienia owej marcowej niedzieli nie zatarły się jeszcze. Bo i jakże sobie z nim poczynała? Zadrwiła sobie z niego wobec kilku uznanych matołów, ośmieszyła bezwstydnie jego intymne uczucie, które jej zwierzył w przystępie młodzieńcej szczerości. Nie widział jej od tej pory, ani nie słyszał o niej. Natomiast myślał wiele. Dziadzia cofnął zeznanie pijackiej nocy. W istocie, sprawa tak się przedstawiała, jak to opowiedział poprzednio. Wreszcie Lucjan kochał podwójnie. Bo przecież czuł coś do rudej dziewczyny, do owej Teodozji. Ostatnio często przebywali sami, posiadał ją na zawołanie, zawsze gotową do zaspokojenia jego zmysłów. Ale ileż to razy, kiedy ją nakrywał sobą, rozjaśnioną od rozkoszy, rudemi zwojami otoczoną twarz, zamieniał w wyobraźni na pewną kształtną główkę o lśniącej, czarnej czuprynie i wielkich, gorejących oczach. Te urojenia kończyły się bezlitośnie, kiedy Teodozja mówiła gardłowym, ciepłym od zadowolenia głosem: No, złaź-że już, karaluchu. Złaził w istocie, zwlekał się z obfitości tego zdrowego ciała i kładł się z bólem w sercu i niesmakiem na swojem łóżku.