Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

usłyszał, że wogóle nie zdawał sobie sprawy ze swego szczęścia. Powlókł się do tej kabiny, wziął jakiś papierek, potem ucałował kobiecą rękę, usta nawet. Poszedł do swojej kabiny, kazał ją sobie otworzyć, usiadł na ławeczce i siedział tak, z kołowacizną w głowie.
Dziadzia przybiegł, parskając i otrząsając się z wody. A, jesteś już! Pływałem, ale swoją drogą morska woda to coś zupełnie innego. Coś, zgłupiał?
Lucjan patrzał na niego błędnie i uśmiechał się jak upiór.
— Warjat, słońce ci na mózg uderzyło. Warjat, słowo daję. Może przekąsisz coś, to ci lepiej zrobi. No, chodź do bufetu.
— Dlaczegoś mnie... tam... tego... okłamał?
— Acha, Leopard. Niema o czem gadać, wyjaśniło się, prawda?
— Dlaczegoś kłamał?
— Warjat, warjat, nie wrzeszcz. Improwizowałem trochę, nie kłamałem. Musiałeś zaraz wierzyć. Doszliście do porozumienia. Będziesz miał teraz używanie. Bardzo się jej podobasz. No, chodź do bufetu.
Lucjan zrozumiał teraz, że pozostało mu tylko radować się. Dziadzia. Co mu zrobić? Postawił tak sytuację, że stała się śmieszna. Skłamał potwornie i teraz, gdy to się wydało, stał sobie z najniewinniejszą w świecie miną i wyżymał bródkę z wody. Nawet nie myślał się tłumaczyć. Poszli do bufetu, zjedli coś, potem wrócili do kabin i ubrali się.
W domu zastali dwóch obcych panów, kręcących się po mieszkaniu bez marynarek i narzekających na