Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

dość wczesna pora i dlatego nie zastali nikogo z bliższych. Właściwie nie było tu nic ciekawego w tej zadymionej kawiarni, złe powietrze zwłaszcza, odczuwał teraz Lucjan bardzo. Opuchły, beczkowaty kelner podał im dwie „półczarnej“, nie ukłoniwszy się nawet Lucjanowi, mimo że go poznawał i nie widział pół roku. Przed oczyma mieli bufet i patrzyli na znudzone ekspedjentki, udające, że coś robią.
— Wiesz — powiedział Lucjan — kiedy jechałem tutaj, to w pociągu myślałem, jak dużo będę miał do gadania, a teraz nie wiem wprost, co ci mówić. Może za wiele mam tematów i nie wiem, który wybrać.
Mądra twarz Zygmunta skrzywiła się od głupkowatego uśmiechu.
— Tak, to się zdarza, będziemy razem mieszkali, to się wygadamy.
Milczeli teraz i palili. Mając umysł wolny od pierwszych kłopotów, Lucjan zastanawiał się, co z nim będzie. Prywatne stypendjum, które otrzymywał przez cały czas pobytu w Zakopanem, skończyło się, i w kieszeni miał zaledwie sto złotych. Trzeba wystarać się o jakieś zajęcie. Myśl ta zepsuła mu resztki humoru, — jakże nienawidził wszelkiej pracy nie mającej nic wspólnego z literaturą. Pracował już w biurze i miał pojęcie co to jest ośmiogodzinne siedzenie w dusznym wydziale, pośród głupich ludzi. Jakież to było wstrętne, i co za rozkosz jest tworzyć w myśli, kombinować zawiłe sytuacje, pieścić się głębią trafnej metafory lub pięknem i muzyką zdania. Nie to, żeby zaraz pisać, zapi-